Po prostu Sigulda

Share

Wstęp

Tenże felieton miał mieć nieco inną nazwę oraz inny wydźwięk, tak samo jak inne były moje przewidywania co do tego, jak miało wyglądać to zgrupowanie. Przewidywania były w zasadzie tak bardzo inne, że nawet nie przewidywały że to zgrupowanie w ogóle się wydarzy 😉 Samo w sobie wpadło bardzo z nienacka a ja dowiedziałem sie o nim przez przypadek.

Następnym punktem w moim kalendarzu, po zgrupowaniu w Październiku było wzięcie udziału w kolejnej edycji Veteranenrennen w Oberhofie. Tym razem zawody te odbywają się początkiem stycznia 2023. O kolejnym wyjeździe do Siguldy dowiedziałem się od Włada Polywacza podczas rozmowy telefonicznej, na kompletnie inny temat. Szczerze powiedziawszy, gdybym rozmawiał z Władem już kilka dni później, to miałbym pewnie zarezerwowany hotel w Oberhofie i wysłane zgłoszenie na zawody.

Trochę mnie to dodatkowe zgrupowanie zbiło z tropu, bo wpadło dosłownie z półtora tygodniowym wyprzedzeniem. Nie miałem jednak dużych wątpliwości co wybrać. Niestety, ze względu na duże wydatki zwiazane z kupieniem mieszkania mój budżet na skeleton jest w tym sezonie nieco limitowany. Nie mogłem sobie pozwolić na jedno i drugie. Wybór był jednak dość oczywisty.

Na zgrupowaniu w Siguldzie:

  • Zrobię wiecej ślizgów.
  • Będę trenował cały czas na tym samym torze, pod okiem trenera Olega.
  • Będziemy mieli pewnie kilka treningów na push tracku.
  • I na pewno będziemy mieli codziennie trening na siłowni.

W związku z tym bez żadnych wątpliwości >>zapisałem się<< na obóz w Siguldzie, czyli zgłosiłem trenerowi chęć wyjazdu i potwierdziłem, że będzie tam dla mnie miejsce.

Miałem jednak gdzieś na końcu głowy, jeden, delikatny stresik. To będzie moje trzecie zgrupowanie na Siguldzie. Zrobiłem na niej już jakieś nieco ponad 20 ślizgów. Jest więc bardzo prawdopodobne, że w końcu przyjdzie ten moment, w którym trener będzie ode mnie oczekiwał żebym w końcu zaczął jeździć stąd.

Tak. Zaczął jeździć z damy. I tu można by się zastnawiać z czego ja w ogóle robie zagadnienie. Przecież chcę być >>prawdziwym ślizgaczem<< a Ci prawdziwi nie jeżdzą w końcu z Juniora, bo Junior jest dla dzieciaków. No więc, generalnie tak ale przypominam, że mowa tu o Siguldzie. Sigulda – tor powszechnie uznawany jako najtrudniejszy na świecie.

Do tego nie jestem ślizgaczem, który robi bardzo dużo ślizgów w sezonie. Po części z braku czasu, po części z ograniczonego budżetu, po części z samego grafika sezonu w naszej federacji, no i z oczywistego faktu:

Nie mamy w Polsce toru.

Umówmy się. Trenujac w takim trybie jak my, czyli jadąc na dwa, trwające tydzień czy dwa tygodnie obozy przed sezonem by potem uderzać już w zawody, nie ma czasu na sentymenty. Trzeba mieć twardą psychikę i szybko wychodzić na wysokie starty. Nie ma bowiem czasu na rozwodzenie się z juniora.

Ma to też inne konsekwencje. Niemcy, Austriacy, Norwegowie, czy Łotysze mają do dyspozycji tor prawie bez ograniczeń. Zawodnicy jeżdzą tutaj w czasie wolnym od innych zajęć: pracy, uczelni, rodziny itp. Gdy po kilku dniach ślizgów ciągiem czują się zmęczeni, albo po kilku wywrotkach są obtłuczeni i poobdzierani, mogą sobie zrobić nawet trzy-cztery dni przerwy. My nie mamy takiego luksusu, bo dla nas może być to nawet prawie połowa zgrupowania.

Mimo tych rozterek uznałem, że jakoś to będzie. Wprawdzie start skeletonowy, tzw. >>top<< szczerze mnie przeraża i nie zamierzam się tam pchać po nic innego jak oglądanie, tak kiedyś z tej Damy trzeba zacząć jeździć. Lepiej prędzej niż później.

Wyruszyłem więc w podróż do naszej Perły Północy, Gwiazdy Bałtyckiej, Łotewskiej Szwajcarii, czyli po prostu do Siguldy.

Rozdział I: Bus musi latać

No więc podróż. Tym razem zdecydowałem się nie jechać własnym samochodem prosto do Siguldy. To jednak 1050km w jedną stronę i to umówmy się, po niezbyt dobrych drogach. W Polsce w miarę dobra jazda kończy się gdzieś w okoliach Łomży, gdzie trzeba zjechać z S8. Dalej w zasadzie nie ma już prawie żadnych dróg ekspresowych. Litwa to jeden wielki odcinkowy pomiar prędkości, chodź drogi krajowe są tam prowadzone raczej poza terenem zabudowanym i nie ma problemu z utrzymywaniem tych 80 do 90km/h. O Łotwie będzie nieco później 🙂

Droga z Bielska – Białej na Siguldę była bardzo prosta i prowadziła przez Wrocław 🙂 . Tak trochę nie po drodzę ale reszta kadry wracała właśnie z Igls. W zasadzie wracała z całego turnee po pierwszej części sezonu. Niektórzy nie byli jeszcze w domu od czasu wyjazdu do Siguldy w październiku. Ja trochę liczyłem, że może pojadą przez Brno i Ostrawę i zabiorą mnie prosto z Bielska. No niestety nie tym razem 🙁

Pierwszym etapem było wiec dostanie sie z Bielska – Białej do Wrocławia, skąd zabrał mnie konwój. Tu akurat obyło się (jeszcze) bez problemu. Przy okazji, będąc we Wrocławiu odwiedziłem moją siostrę i kolegę u którego pod domem zostawiłem auto. Wieczorem dojechała reszta. Łącznie 4 busy. Jeden Fiat Talento trenera i cztery największe Fiaty Ducato, którymi jechały Boby. Była już dość późna godzina i pierwszy nocleg zaliczyliśmy już w Oleśnicy, w hotelu Vis-a-Vis.

Następnego dnia cały zespół w składzie: Ja, Wład, Radek Sobczyk, Bartek Sienkiewicz, Konrad Nikodemczuk, Seweryn Sosna, Julia Słupecka, Linda Weiszewski oraz dwójka Trenerów: Olek oraz Ryszard Rećko wyjechała na północny wschód. W Warszawie zabraliśmy jeszcze Michała Mikołajczyka, początkującego monobobistę. Rafała tym razem z nami nie było.

Początek podróży już zapowiadał to, co miało się dziać później. Wyjazd zbiegł się w czasie z atakiem zimy i bardzo intensywnymi opadami śniegu przewijającymi się przez Polskę. Już S8 przed Łodzią była kiepsko przygotowana a to miał być dopiero początek.

Na rogatki Suwałk dotarliśmy jakoś tak bez większych problemów. Schody zaczeły się potem.

Opad śniegu może się i zakończył ale drogi były w dalszym ciagu kiepsko odśnieżone i śliskie. Obwodnica Suwałk, czyli droga S61 stała w najlepsze bo na zjeździe z niej zaklinował się TIR, który >>poszedł bokiem<<. Za miastem, w stronę granicy w Budzisku stało wszystko, bo jakiś TIR nie mógł podjechać pod nieduże wzniesienie. Utknęliśmy tam na dłuższy czas, potem wróciliśmy do Suwałk zastanawiająć się co dalej. Byliśmy już 10 godzin w podróży i w dalszym ciagu byliśmy w Polsce. W pewnym momencie, bodajże Radek dał cynk, ze przejechali przez Sejny i Hołny Mejera i są już na Litwie. My pojechaliśmy tą samą drogą i dobrze po 20 polskiego czasu (czyli 21 litewskiego) byliśmy już za granicą. Pozostało nam co najmniej jakieś 5, jeżeli nie 6 godzin jazdy.

Droga szła całkiem nieźle. W małych Litewskich miasteczkach widoki bajkowe. Wszędzie pełno śniegu, mróż, chodź drogi odśnieżone. Byłem już turbo wyczerpany i ktoś musiał mnie zmienić za kierownicą busa trenera. Tak to toczyliśmy się przez Litwę. Gdzieś przed 1 w nocy przekroczyliśmy granicę z Łotwą. I tu była mocna dawka orzeźwienia

Droga Krajowa P88 z miejscowości Vecumnieki do Ķegums

No więc ogólnie drogi na Łotwie na przestrzeni ostatnich lat zaliczyły bardzo duży skok jakościowy. Nie ma tam wprawdzie żadnych autostrad ale drogi Krajowe są ogólnie intensywnie remontowane. Ogólnie, czyli nie zawsze i P88 jest jedną z nich.

W zasadzie dla mnie nie była to nowość, bo wpakowałem się tam już w październiku jadąc swoim Doblo i zastanawiając się kiedy odpadnie mi zawieszenie. Niestey to nie ja prowadziłem konwój, trenera Olka ostrzegłem ale kto inny był z przodu. Teraz było może i lepiej, bo 40km poprzecznych kolein było przykryte śniegiem ale było za to nieodśnieżone. Jakimś dziwnym cudem żaden bus nie wpadł w poślizg, żaden bus się nie zakopał i cała droga, chodź w tempie 60km/h, tak obyła się bez dalszych wrażeń.

W Siguldzie byliśmy o godzinie, jak widać na zdjęciu poniżej. 10 minut później już sobie grzecznie spałem.

Podczas tej podróży zdałem sobię przy okazji sprawę jak wielką mrzonką i brednią jest elektromobilność i masowe użycie samochodów elektrycznych. Nie chodzi mi już nawet o to, że :

  1. W tym samym segmencie samochód elektryczny jest najmniej półtorej raza droższy niż podobnie wyposażony model, o zbliżonej mocy silnika.
  2. Ostatnio zapaliła się kolejna Tesla, tym razem w Piotrkowie Trybunalskim. Akcja gaśnicza z udziałem kilku wozów Straży Pożarnej trwała 6 godzin.
  3. Niska temperatura powoduje duże problemy z pojemnością akumulatorów i prądem ładowania.

Podczas naszej podróży mijaliśmy bezpośrednio podaj 4, może 5 szybkich ładowarek, z czego ostatnia znajdowała się już w Siguldzie (liczę ładowarki nie wymagające zjazdu z trasy). Elektryczny wariant Fiata Ducato ma żenujący zasięg 280km, mierzony wg normy WLTP. Oznacza to, że na trasie z Wrocławia, czy Bielska – Białej do Siguldy musielibyśmy się ładować minimum 4 razy. Jeżeli nawet pominiemy to, że szybkie ładowanie na stacji DC ma trwać 2 godziny, to cały plan i tak mógłby spalić na panewcę, bo podróżowaliśmy konwojem 4 busów. Nie wszystkie mijane ładowarki miały 4 stanowiska (ta w Siguldzie ma tylko 2). Nie wszystkie były postawione w takim miejscu aby dało się tam zaparkować 4 duże busy jeden koło drugiego. Pomijajać już zajętość przez inne pojazdy, to mogło by się okazać że uktnęlibyśmy w połowie trasy na cały dzień, bo samochody miały by już prawie rozładowane akumulatory a w dyspozycji była by tylko ładowarka dwu stanowiskowa.

A my tu mówimy tylko o trasie Polska – Sigulda, a gdzie całe tournee po Pucharze Europy? Przypominam, że rządzona przez socjalistów oraz komunistów UE chcę od 2035 roku kategorycznie zakazać produkcji i rejestracji samochodów spalinowych. 12 lat przed tą datą podróżowanie po Europie samochodem elektrycznym jest w praktyce niemożliwe. Pominę kwestię problematyki sieci elektroenergetycznych, produkcji i przesyłu eenergii elektrycznej dla liczonych w tysiącach szybkich ładowarek DC.

Być może nasz problem nie będzie istniał, bo sport nie będzie już wtedy tym samym, co teraz. Pominąwszy koszt mrożenia toru, to sport stoi w oczywistej kontrze do skrajnie lewicowej ideologii, fanatycznie wyznawanej przez idiotokratyczne elity sterowane przez Fransa Timermansa i Klausa Schwaba.

Ideałami sportu i jego rolą wychowawczą zajmiemy się w rozdziale III. Teraz pozostańmy na wulgarnej ale dosadnie opisującej to, do czego dążymy maksymie

Każdemu równo, każdemu gówno.

Rozdział II: Bažas rada 15. virāža

Ponieważ podróż trwała dużo dłużej niż zakładaliśmy (20 godzin, zamiast typowych 12 ~ 13) cały następny dzień spędziliśmy na odsypianiu i odpoczywaniu. W moim przypadku oznaczało to, że pracę zacząłem o 9 a nie o 5:30, jak to mam w zwyczaju. A no właśnie. Oczywiście to nie tak, że po prostu zrobilem sobie wolne na 2 tygodnie i pojechałem na Łotwę. Nie, nie. Oczywiście miałem ze sobą laptopa, oraz podstawowy sprzęt, który umożliwił mi pracowanie na miejscu. Pracując na B2B jestem opłacany per godzina a oprócz skeletonu mam na głowie takie tam nieistotne pierdoły jak kredyt hipoteczny, którego chcę się jak najszybciej pozbyć, najlepiej w przeciągu najbliższych 5 lat.

13 grudnia miał być rozkładowo dniem wolnym, a zacząć mieliśmy 14. W związku z powyższym wszystko przesunęło się o jeden dzień do przodu. Nasz track walk odbył się dopiero popołudniem, 14 grudnia. Tzeba przyznać, że zachód słońca wyglądał na starcie skeletonowym nieziemsko.

Trochę podkreśliło to magię i zarazem upiorność tego miejsca. Przypomnę, że po topie w Siguldzie, trudniejszym wyzwaniem jest już wyłączie Altenberg. Ja oczywiście miałem zacząć grzecznie i zachowawczo, czyli od Juniora. Wyższe starty zarezerwowaliśmy sobie na dalsze dni, oczywiście wszystko zależne od mojej jazdy. Dla wygody moje notatki na temat lini przejazdu przez wiraże nagrywałem na dyktafon w telefonie komórkowym, każdy wiraż osobne nagranie. Dzięki temu nie musiałem się już obawiać, że ze stresu 5 minut przed startem zapomne co, gdzie mam robić.

W track walku (oczywiście oprócz Olka) uczestniczyli wszycy >>dowódcy urządzenia ślizgającego się<<. Ja, Wład, Julia, Linda, Kaśka, Radek, Bartek no i nasz Michał, który tor w Siguldzie widział po taz pierwszy na oczy. Trzeba przyznać, że mający prawie 4 metry wysokości wiraż nr 15 zawsze robi piorunujące wrażenie. Zwłaszcza jeżeli żwróci się uwagę na obtarcia desek na nakrywkach, miej wiecej w połwie długości wiraża.

Obtarcia te świadczą o tym, że jadąc z topu prędkość i siła odśrodkowa jest tak duża, że całkiem śmiało można wyjechać (być wyniesionym) aż tak wysoko.

Co to znaczy aż tak wysoko? No tak miej więcej, jak na tym zdjęciu poniżej. Podwędziłem je z artykułu na stronie IBSF ale chyba federacja się nie pogniewa 😉 Przy okazji to chyba jedyna fotografia w tym felietonie, ktora przedstawia skeletonistę podczas jazdy. W tym przypadku właśnie przez wiraż nr 15, w który wtopiono logotyp używany przez Siguldę. Znajdował się on w połowie długości wiraża. Dużo już do nakrywek w przypadku tego zdjęcia nie brakuję i skeletonista jedzie 2.5 metra powyżej spągu, a być może jeszcze wyżej. Siła odśrodkowa jest tak wielka, że nie jest w stanie utrzymać głowy nad lodem i z pewnością skrobie po nim gardą kasku.

Następnego dnia, w czwartek 15 grudnia mieliśmy pierwszy trening torowy. Zanim jednak wieczorem wyjechaliśmy na tor, około 11 zaliczyliśmy trening ogólnorozwojowy w centrum sportowym w Siguldzie. Samo centrum jest niesamowite. Duży stadion piłkarski z bierznią tartanową dookoła to jedno. W budynku poza 100m zadaszoną bierznią tartanową na cztery tory znajduje się: basen (a w zasadzie dwa baseny), duża siłownia, hala sportowa z drewnianą posadzką i pełnowymiarowym boiskiem do koszykówki, sauna i kilka pomniejszych salek do fitnessu i temu podobnych zajęć. Wszystko to nie wyglądało by może jakoś bardzo niezwykle (poza zadaszonym tartanem), gdyby nie wziąć pod uwagę, że Sigulda to małe miasteczko zamieszkałe przez ok 15 tysięcy ludzi a całe centrum jest zrobione na pełnym wypasie.

Z treningu na siłowni musiałem się urwać trochę wcześniej ze względu na obowiązku służbowe. Wracając piechotą mogłem nacieszyć oko widokami jak niżej

A wieczorem nasz trening. Nasz, w znaczeniu skeletonistów, gdyż jak już wspominałem ze względów bezpieczeństwa treningi boboslejowe są zawsze oddzielone od wszystkiego pozostałego. Zresztą boby w tym dniu i tak nie jeździły. Zgrupowanie było zorganizowane z zamysłem jako luźny, mało intensywny obóz torowo – siłowo – sprzętowy. Większość zespołu byłą już 2 miesiące w sezonie i każdy myślał raczej o tym jak i gdzie spędzi święta i sylwestra. Testowaliśmy różne ustawienai sprzętu, wprowadzaliśmy drobne modyfikację, Bartek jeździł w monobobie itp itd.

To, z czego byłem tu zadowolony to moje panowanie nad stresem. Tak, z perspektywy czasu można powiedzieć, że denerwowanie się jazdą z juniora jest hm. no trochę może i zabawne. Każdy jednak kiedyś zaczynał i chodź wygladałem bardzo zabawnie siedząc w szatni z kilkunasto letnimi dziećmi, tak lepiej czasami podejść do tematu na spokojnie a nie wrzucać się na głęboką wodę. Pomimo tego, że Rafał Czuber pewnie bardzo chętnie pojechał by z topu 🙂

Dzieciaki o których mowa, saneczkarze ze Szwecji, byli bardzo zainteresowani skeletonem. W ogóle dość zaskakującym było, że 12...15 letnie dzieci posługują się tak dobrze językiem angielskim. Ich trenerka też zamieniła ze mną dwa słowa i była dość ciekawa co taki chłop jak ja robi na juniorze ;) Zapytała się mnie, czy ja to tak bardziej for-fun czy jednak jestem zawodnikiem. Cóż tu można było odpowiedzieć. Kinda-sorta half-for-fun, half-competing :) To co nas łączyło, to zaangażowanie i budżet. Po krótkiej rozmowie szwedka przyznała, że oni również nie mają zbyt dużego budżetu i część kosztów muszą ponosić z prywatnych pieniędzy, nawet jeżeli są reprezentacją narodową. 

My to jednak mieliśmy o mnie 🙂 W październiku, zanim wyjechaliśmy na tor strasznie jadły mnie nerwy. Straciłem apetyt, byłem częstym gościem w toalecie itp. Teraz było już spoko. Oczywiście w dalszym ciagu była napinka ale nic takiego, nad czym nie był w stanie panować albo co by mi nie pozwalało się skoncentrować na jeździe. Skeleton jest turbo ekstremalnym sportem i w sumie gdyby nie ten lekki stres, to nie miałby takiego uroku 🙂

Z juniora zrobiłem dwa ślizgi. No nie do końca była z nich zadowolony, zwłaszcza z wyjścia z 15 wiraża ale obyło się bez żadnej gleby. Na następny dzień planowałem już start z jednego wiraża wyżej. Warunki lodowe było już duuuużo lepsze niż te, które mieliśmy w październiku. Trzymał mróz, nawet do -10 stopni, wilgotność była raczej niska, gdyż ta niska temperatura nie była aż tak odczuwalna. Lód był twardy i nie pokrywał się szronem. Szybkość lodu można też ocenić po zdjęciu poniżej. Ma on naturalny, bialy kolor. Nie widać żółych przebarwień, czy wielu ciemnych plam świadczących o >>odchodzeniu<< od betonowego ociosu. Powierzchnia jest ładna i błyszcząca nawet pomimo tego, że zdjęcie zrobiłem już po sesji treningowej (a nie zaraz po profilaktyce). Dzięki temu bez problemu osiągnąłem z tego Juniora 80km/h z niedużym groszem i to w ślizgu, który raczej zdecydowanie nie był idealny.

Przy tej okazji nieco może o starcie juniorskim jako takim. W Siguldzie znajduje się na wirażu nr 9. Literalnie NA wirażu, gdyż w odróżnieniu od np Oberhofu nie posiada swojego peronu wjazdowego. Po podaniu na semaforze zielonego światła trzeba wejść do toru, ustawić sobie skeleton (sanki) w taki sposób aby zaklinowały się w poprzek, położyć się na nich i rozpocząć ślizg. Na sankach jest to dużo prostsze, gdyż często da się je ustawić całkowicie bokiem do upadu toru. Na skeletonie jest ciężko ale da się to zrobić bez pomocy z zewnętrz. Z bobslejem to już jest zabawa.

No właśnie bobslej. Na pierwszym treningu bobów Bartek z Michałem mieli jeździć z Juniora (w mono). To już jest skomplikowana procedura. Przede wszystkim same sanie ważą dobrze ponad 100kg. Jak widać powyżej, banda toru ma wysokość ok 50 centymetrów. Boba trzeba podnieść nad nią, następnie postawić płozami na lodzie i cały czas trzymać w momencie, kiedy pilot wsiada do środa. Naturalnie potrzebne jest do tego kilka osób. My daliśmy radę we trzech, aczkolwiek to zdecydowanie nie jest łatwa i przyjemna robota. Widoczną bandę można wprawdzie otworzyć i opuścić ale ze względów bezpieczeństwa robi się tak wyłącznie gdy starty odbywają się nie wyżej niż junior.

Bobslej ma kolejną wadę w odniesieniu do juniora w Siguldzie. Ja, na następny dzień planowałem jazdę jeden wiraż wyżej, co oznacza wycieczkę po lodzie w górę toru. Zrobienie czegoś takiego z bobslejem jest absolutnie awykonalne i trzeba od razu przeskakiwać na damę. Oczywiście różnica między juniorem a damą jest, że tak powiem diametralna 😉 Start juniorski jest zresztą wyzwaniem dla każdego, kto do tej pory z Siguldą nie miał nic do czynienia. Tak samo jak ja mierzyłem się z nim w grudniu 2020, tak samo chłopaki musieli się z nim zmierzyć w grudniu 2022. Podejście można mieć do tego różne, zresztą to widać po minach poniżej.

Jak wspomniałem na kolejne dni ślizgi zaplanowane był już na wiraż 7/8 (jeden wyżej niż junior) a nawet 6/7 (dwa wyżej niż junior – w połowie drogi na damę). Zapis ten oznacza start z prostej pomiędzy jednym wirażem a drugim, gdyż łatwiej jest zaczynać jazdę z szerszego, płaskiego odcinka, niż ograniczonego już ociosem wiraża.

Czy różnica jest duża? Ogólnie można przyjąć, że w typowych warunkach lodowych każdy wiraż powyżej juniora to o 5km/h więcej na speed-trap (przed najazdem na 15 wiraż). Niby niedużo, ale trzeba wziąć jednak pod uwagę prędkość na pozostałych wirażach. Jadąc nieco wyżej największą różnicę czuć na wirażach 10 oraz 11 i tam należy już sterować w nieco inny sposób. Różnicę czuć też na 12 ale tam sterowanie jest w zasadzie takie same pomiędzy juniorem, 7/8 a 6/7. Po więcej informacji zapraszam do notatek zamieszczonych we wpisie poniżej, które to notatki specjalnie na ten cel zaktualizował po powrocie z obozu.

Jako ciekawostkę warto dodać, że jazda z 6/7 pozwala na tym torze uzyskać najkrótszy czas przejazdu. 6/7 daje najlepszy stosunek odległości do przejania względem rozwijanej prędkości. Poniżej są zresztą moje wyniki z wtorku, 20 grudnia, które to potwierdzają.

Na tym reningu Wład jechał z topu, Ja z 6/7 a Chińczycy z damy (którzy zresztą startowali z rozpychaniem)

Jak widać we wtorek doszedłem już do etapu, w którym oddwałem dwa równe ślizgi jeden po drugim. Dużo im brakowało do idealnych ale ogólnie nie było jakoś bardzo źle. Na tamten moment miałem też zaledwie jedną wywrotkę na tym zgrupowaniu, ale za to jaką widowiskową. Kurde niby to gleba i nie ma się czym chwalić, ale była tak widowiskowa, że aż szkoda, że nikt tego nie nagrał.

Jak się nie trudno domyśleć akcja działa się na wirażu numer 15. Potoczyło się to w miarę standarodowo. Za krótko / za słabo trzymałem prawym barkiem podczas przejazdu przez ten wiraż. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach zjechałem za nisko, a na końcu wiraża gdzie zmniejsza się jego promień i rośnie siła odśrodkowa, zostałem wystrzelony za wysoko. Na koniec skończył mi się już ocios z lodem i wyleciałem z niego bokiem. Wyleciałem zsiadająć przy okacji ze skeletonu. Nie wiem jak to mi się udało, ale po prostu oddzieliłem się od dechy nawet jej nie dotykając. Ja pojechałem na dupie w stronę kreizla (wiraż 16) i tam się zatrzymałem a decha sama sobie w siną dal. Dyspozytor toru, Olga Lapšova ostrzegła mnie, że skeleton zatrzymał się na dobiegu i zaczyna jechać tyłem. Złapałem go i szybko udałem się do wyjścia, gdzie czekał już na mnie samochód.

Wracając jednak do głównego wątku.

Wspomniana dyspozytorka Olga, skomentowała trenerowi Olkowi mój trening z wtorku pytając co ja robie tak nisko i dlaczego nie jeżdzę jeszcze z damy. No, to mi już wlazło na ambicję 🙂

Oczywiście łasiłem się na tą damę ale jednak z taka delikatną dozą nieśmiałości. Trener zachęcał mnie żeby wyjść wyżej, Wład przekonywał, że mając więcej prędkości będzie się łatwiej i wygodniej sterowało. Krakowskim targiem ustaliliśmy, że żeby nie robić niczego na chybcika, pojadę najpierw z niskiej damy, czyli z miejsca widocznego na zdjęciu poniżej.

Zdjęcie zrobiłęm akurat po naszym (tj. skeletonistów) treningu, kiedy przyszła pora na boby. Niska dama znajduje się jednak u wyjścia rampy wjazdowej z damy. Widać ją zresztą tóż po prawej stronie od miejsca którym stoi trener Rysiek.

Moje rozdamowanie miało mieć miejsce na sesji treningowej rano, około godziny 9:30. Z jednej strony była to dla mnie wielka nobilitacja. No, dama to juz nie w kij dmuchał poważna jazda. Poprzedniego dnia wieczorem bardzo dokładnie przepytywałem Włada co, gdzie i jak robić. W szczególności chciałem ustalić również wersję na plan B, czyli ratowanie się w sytuacji gdyby coś poszło nie tak.

Napinka (stres) jednak mimo wszystko była. No może nie aż tak jak w październiku, czy wtedy jak pierwszy raz pojawiłem się w Siguldzie w 2020, no ale była, nie będę zaprzeczał. Przed wyjazdem na trening zjadłem lekkie śniadanie i napiłem się dwóch herbat pod rząd. >>Na przepitke<< do torby spakowałem sobie wodę mineralną i akurat to był błąd.

W szatni zrobiłem wszystko z dużym wyprzedzeniem. Aerodynamiczną laycre ubrałem już w apartamencie a na miejscu szybko zabrałem się za regulację płóz, sprawdzanie kasku, butów itp. Aby ułatwić ułatwić koncentrację i ułatwić właściwe nastawienie zapuściłem sobie na słuchawki odpowiednią muzykę, tym razem koncenrt Queen na Wembley w 1986 roku.

I want to break free, I want to break free
I want to break free from your lies
You’re so self-satisfied I don’t need you
I’ve got to break free
God knows, God knows I want to break free

Najsilniej jednak pasuję tu kolejna zwrotka. Wymownie brzmiaca patrząc na wyjście z szatni na start

But I have to be sure when I walk out that door
Oh, I want to be free, baby
Oh, how I want to be free
Oh, I want to break free

Niby to piosenka o miłości, no ale w końcu Dama to Ona 🙂 Freddie traktował zresztą treść swoich tekstów dośc frywolnie, zakładając w zasadzie dowolną interpretację. Odpalcie sobie na cały regulator i powiedzcie, czy to kurwa nie jest zajebiste.

Pomimo charakterystycznego, mocnego i trochę agresywnego wokalu Freddiego, stres mi się udzielał. W pewnym momencie zacząłem sie czuć dziwnie. Poczułem, że cukier zaczyna lecieć mi na łeb. Oczywiście nie mam problemów z cukrem i nie choruję na cukrzyce, po prostu dała się we znaki moja obsesja na temat cukrów prostych i chęć całkowitej elminacji ich ze wszystkiego i wszędzie.

Przyszła w końcu kolej na mnie. Żeby powagi sytuacji było mało, to tóż przed moim startem wydarzył się incydent, który zarówno mnie (jako następnemu do startu) ale i Oldze zmroził krew w żyłach. Może i mało razy byłem w Siguldzie ale nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby wypowiadała się do (a w zasadzie opied*****a) kogoś takim głosem. To co się stało opiszę w osobnym wpisie, kiedy będę pisał o organizacji treningów i procedurach. Na teraz zakończmy, że główne role w tym incydencie grali chińczycy.

No więc pojechałem. Jak to opisać? Pozostańmy może przy Queen

It’s a kind of magic
It’s a kind of magic
A kind of magic (No way)

One dream, one soul
One prize, one goal
One golden glance of what should be
It’s a kind of magic

To było intensywne, szybkie, niesamowite, straszne i cudowne zarazem. Zwłaszcza dwa momenty / wiraże: przejazd przez Juniora oraz oczywiście prosta i wiraż nr 15. To pierwsze przez to, że dało się zobaczyć tą ogromną różnicę w prędkości. Licząć od damy, tor ma największy upad pomiędzy 6 a 10 (i potem na prostej przed 15). Jadąc z niskiej damy przejechałem przez Juniora mając już gdzieś około 50km/h. Widziałem tylko kątem oka Chińczyków, którzy bacznie się mi przyglądali. Ja też się im bacznie przyglądałem ciesząć się w tym krótkim momencie, że jendak stoją poza torem.

No i długa prosta. Kurwa to było epickie. Tu naprawdę było czuć, że jest szybko. Szum wiatru i odczucie, że po wyjeździe z 14 nabieram wyraźnie prędkości. 15 była też lekkim zaskoczeniem. Nie skrobałem kaskiem po lodzie ale niedużo już brakło. Na speed section uzyskałem równo 95.0km/h, czyli tyle ile przewidział Wład. Nie jest to najszybciej co sie dało. Startująca przede mną, również z niskiej damy Chinka uzyskała około 100km/h. Tu kwestia leżała w sprzęcie, gdyż mój skeleton do najszybszych i najlepzych nie należy, no i oczywiście a przede wszytkim w technice. Jak wyglądał ten ślizg? No cóż. Można powiedzieć, że było zjechane ale raczej nic więcej. Dojechałem do mety i dużo nie brakło aby wyjechać na górę dobiegu. Wyjście z 15 było jednak już tak nieco >>na granicy<< wywrotki. Walnąłem dość mocno o bandę na wyjściu, czyli byłem za wysoko na zejściu.

Ogólnie jednak muszę przyznać, że zacząłem już rozumieć mój skeleton i chyba zacząłem w końcu kumać sterowanie nim podczas jazdy. Wład miał też oczywiście rację mówiąc, że przy większej prędkości będzie mi się wygodniej jechało a decha będzie bardziej responsywna. Nie było już problemu odbijania się od wiraży z powodu zbyt małej prędkości. Nie miałem już aż tak dużej tendencji do ześlizgów bocznych i jazdy bokiem. To naturalnie kwestia utrzymywania właściwej pozycji jazdy, czyli trzymania głowy nisko nad lodem, chodź nie ukrywam że dalej zdarza mi się za bardzo zadzierać do przodu.

Podsumowując moje ślizgi z Niskiej Damy. Oczywiście na tym etapie było to wyłącznie >>zjechane<<. Ani bez dobrego czasu, anie przez dobrej, ładnej linii przejazdu. Nie ma też co ukrywać, że ostatni ślizg zakończył się wywrotką na zejściu z 15 wiraża 🙂 Nic jakoś bardzo niespodziewanego 🙂 Wg widocznego poniżej na zdjęciu pomiaru miało to miejsce przy prędkości niecałych 95km/h

Jak na taką prędkość jazdy dupą po lodzie, to nie było nawet źle.

Kiedy wracaliśmy do Polski miałem jednak głębokie przeświadczenie, że dotarłem do kolejnego ważnego etapu w mojej historii bycia skeletonistą. Była to wielce zajebista i satysfakcjonująca konkluzja 🙂 Wspominałem wielokrotnie, ze Innsbruck Igls może i jest fajnym, łatwym torem do zabawy ale to Sigulda tak naprawdę uczy jazdy. Pomimo mojej sympatii do Austriackiego toru i szacunku do jego kierownika, Andreasa Hagna taka jest prawda. Igls nauczy jazdy w Igls. Sigulda nauczy jazdy wszędzie, nawet jeżeli pozostanie się w niej tylko na damie. Zresztą z perspektywy czasu muszę przyznać, że wprawdzie dama jest bardzo emocjonującym przeżyciem, to nie jest to aż takie straszne jak mi się wydawało 😉 Trochę czasu zajęło, żeby się o tym dowiedzieć ale lepiej późno niż w cale.

Nie da się też ukryć, że satysfakcja z wyjścia z damy wyraża się właśnie w ni mniej, ni więcej tylko prędkości. Tak, to banalne stwierdzenie w sporcie, którego prędkość jest celem samym w sobie. Jest jednak coś wwiercającego w pamięć, gdy jedziesz na długiej prostej pomiędzy 14 i 15 wirażem i słyszysz ten szum powietrza i widzisz zbliżający się do ciebie ocios wiraża nr 15. Sunącego lodu w zasadzie nie zauważasz. Ten w Siguldzie jest perfekcyjnie równy i prawie pozbawiony skaz. Chciało by się powiedzieć taki lodowy Autobahn ale nie wiem, czy Niemcy mają aż tak dobre drogi.

Rozdział III: Kodoklepy, piwniczaki i incele

Jak już jesteśmy przy uczeniu się tu i tam, warto przejść do przydługawego morału, który z pozoru może się nie wydawać mieć jakiegokolwiek związku z tematem.

Zajmijmy się rolą wychowawczą sportu

Tak, na chwilę obecną mam 32 lata i w zasadzie mnie już nie da się wychować i zmienić. Sport kształtuje jednak osobowość na każdym etapie i oprócz roli wychowawczej (resocjalizacyjnej??) jest elementem uspołeczniającym. W końcu, nawet dyscypliny indywidualne odbywają się w ramach mniejszej, czy większej grupy osób. Jednym sportem interesuje się zawsze większa grupa osób, nawet jeżeli są to trzy persony, tak jak w przypadku Skeletonu.

Jeżeli jesteśmy już przy Skeletonie (i bobslejach). Co jest celem naszego zespołu? Jesteśmy kadrą narodową. Naszym zadanim jest osiąganie jak nalepszych wyników w naszych dyscyplinach i reprezentowanie ten sposób kraju. Jak nalepszych możliwych do uzyskania wynikach, przy obecnej wydolności naszych organizmów, jego cechach genetycznych i fizjologicznych, jak również dostępnym finansowaniu i organizacji.

Męski element kadry obecny na zgrupowaniu + ja robiący to zdjęcie ze środka apartamentu

Dla uspołeczniania się przez sport nie ma jednak znaczenia, czy jesteśmy amatorami, wyczynowcami, czy wręcz zawodowcami, którzy zarabiają na uprawianej dyscyplinie i jest ona ich głównym źródłem utrzymania.

Dla mnie głównym źródłem utrzymania się jest bycie programistą. Nie ma co się oszukiwać, że sporty ślizgowe tanie nie są i trochę na to idzie gotówki. Można więc powiedzieć, że na biednego nie trafiło. Nic nie jest jednak za darmo. Bycie programistą jest niewątpliwie wykańczające umysłowo i psychicznie, pozwala też spotkać się z szerokim spektrum dziwactw, ciekawostek psychologicznych i osobowości oraz zachowań z pogranicza szeroko pojętej normy.

No to teraz o tych kodoklepach, piwniczakach a nawet roszczeniowych gówniarzach.

Na wstępie kto to jest w ogóle kodoklep a kto piwniczach? Jedno i drugie to nieco obelżywe, czyli pejoratywne określenie na osobę pracującą jako inżynier oprogramowania. >>Kodoklep<< jak się łatwo domyśleć wziął się od klepania w klawiaturę, często z wyraźnym podkreśleniem wykonywania pracy może i wymgającej wysokich kwalifikacji ale zdecydoanie NIE innowacyjnej, często odtwórczej, a często pozbawionej jakiegokolwiek sensu

Może się wydawać dziwnym, że zdarzają się klienci trwoniący duże sumy pieniędzy na oprogramowanie i systemy, które są z natury bez sensu. Jest to jednak częstsze niż się wydaje, a niektórzy szukają tu nawet nadmuchanej bańki podobnej do tzw. dotcomów z przełomu XX i XXI wieku. Ba! Ja sam prawcowałem kilka miesięcy w projekcie, który od początku był bezużyteczny i skazany na wrzucenie do kosza. Po prostu był częścią dużo szerszego projektu unijnego. Ktoś sobie wpisał, że potrzebuje aplikacji mobilnej i trzeba ją było zrobić >>Per sztuka<<, żeby zgadzało się na kontrolę. Bardzo frustrująca praca.  

Piwniczak to rozwinięcie kodoklepa. Piwniczak to kodoklep, który na skutek pracy zdalej i prolemów z dzieciństwa zatraca albo już zatracił zdolności społecznie i interpersonalne. Siedzi całe dnie gapiąc się w monitor i klepiąc w klawiaturę. Jego najgorszym koszmarem jest konieczność interakcji z drugą osobą.

Wymieńmy więc w kolejności dowolnej wszystkie przymioty wychowawcze sportu

Zaangażowanie i praca w grupie

Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale dość częstym problemem z programistami są problemy w pracy w grupie, z innymi osobami. Jest to szerokie spektrum wszelakich, raz śmiesznych, raz strasznych sytuacji.

Pewną, „barwną” kwestią są różnice na tle światopoglądowym. Od prawie 6 lat pracuje jako zawodowy programista, czyniąc z tego jedyne źródło utrzymania. Przez ten czas przewinąłem się przez 3 różne firmy, kilkanaście projektów i 5…6 różnych zespołów. W większości z nich trafiał się np. ortodoksyjny katolik, o prawie fundamentalistycznych poglądach. Byli ludzie z zespołem aspergera, osobowościami narcystycznymi, wyborcy PiS, nie kryjący się z tym zwolennicy polityki Rosji i Władymira Putina, foliarze, zwolennicy teorii spiskowych i długo by tu jeszcze wymieniać. Zresztą moja ostatnia zmiana kontraktu i przejście do obecnej firmy było spowodowane w drugiej kolejności właśnie tego typu zjawiskami. Fanatyczny katolik, który reagował prawie agresją słowną na czatowe dyskusję, w których krytykowano kościół i wiarę. Ten sam fanatyczny, gorliwy katolik 15 minut później otwarcie pisał, że czegoś nie zrobi, bo przecież jest wobec mnie złośliwy. Innym razem pisał do mnie bezokolicznikami, albo w trybie rozkazujacym. Po komentarzu kierownika zespołu >> Ale on już taki jest << stwierdziłem, że czas zmieniać barwy klubowe.

Sport jest prawie zawsze czynnościa grupową, a na pewno są nimi sporty ślizgowe. Dwójki / czwórki bobslejowe są oczywiste ale nawet skeleton i monobob też nie dzieje sie sam sobie. Jak opisałem w Rozdziale II obsługa boba wymaga pomocy osób z zewnętrz. Ktoś musi pomóc załadować / rozładować samochód, przenieść boba na start, potrzymać, zabezpieczyć na mecie itp itd. Bez zaangażowania osób trzecich nie da się po prostu przeprowadzić treningu i ich obecnosć jest warunkiem absolutnie koniecznym. Na obozach pomagamy sobie wzajemnie na zasadzie: >>Ja pomogę Tobie dzisiaj, Ty pomożesz mi jutro<<. Ja pomogę wnieść bobslej na Juniora, ktoś jutro stanie z kamerą na wyjściu z wiraża numer 13. Budujemy zaufanie względem siebie. Pokazujemy, że gramy do jednej bramki, że możemy liczyć na siebie nazwzajem i nikt nikogo nie zostawi na (hehehe) lodzie tylko dlatego, że „mu się nie chcę”, „musi wracać”, „rodzice/dziadkowie/dziewczyna coś od niego chce”. To bardzo poprawia komfort psychiczny treningów i zwykłego, codziennego życia.

Codzienne życie w sezonie polega w końcu na tym, że stajemy się rodziną zarówno na torze, jak i poza nim. W zimie spędzamy ze sobą większość czasu. W lecie 1 tydzień w miesiącu, to zgrupowania w Cetniewie. Każdy z nas musi uczyć się ustępowania, dążenia do kompromisów i szacunku do drugiej osoby, nawet pomimo różnic światopoglądowych. Nie ma w sporcie miejsca dla osób, które tego nie rozumieją albo nie chcą się dostosować. Zachowania, które na początku mogą bawić, bardzo szybko zaczynają irytować, by potem przejść w fazę ostrego konfliktu personalnego, który może uniemożliwić treningi. Brudna łyżka, nie odłożona do zlewu czy zmywarki może być płatkiem śniegu, który wywoła wielką lawinę. Prawie tak jak w małżeństwie 🙂

Odpowiedzialność i lojalność wobec zespołu

Organizacja obozu na torze to skomplikowane przedsięwzięcie. Zakładająć, że finansowanie jest już zapewnione pozostają takie pierdoły jak: Zatelefonowanie na tor i ustalenie czy w danym terminie będą dostępne timesloty na nasz trening. W przypadku skeletonu problem jest mniejszy, bo treningi idą sprawnie i jest nas po prostu mniej. Z bobslejami jest inaczej.Gdy tor mamy za sobą pozostaje zorganizować nocleg i tu też jest podobnie. W przypadku skeletonu można się kierować kwestia ceny i standardu. Do bobsleji przydał by się garaż na serwisowanie sprzętu. Ponieważ z bobslejami jeździ sie dużym busem ( i to nie jednym ) trzeba patrzeć, czy będzie gdzie te busy zaparkować i czy w ogóle takim dużym Ducato da radę tam dojechać. Ktoś te busy musi prowadzić, ktoś musi być rozpychającym itp.

Jeżeli więc ktoś już zadeklarował swóje uczestnictwo w zgrupowaniu, to trener w zazasadzie zakłada, że jest to decyzja ostateczna i już niezmienna. Nagłe wykręcenie się ze zgrupowania oznacza konkretne problemy. Raz rezerwacja noclegu, której może się nie dać zmienić i trzeba będzie zapłacić za osobę, której nie będzie. Dwa problemy logistyczne, głównie przez brak kierowcy. W ekstremalnych przypadkach może zmusić do noclegu na trasię, gdyż kierowca nie jest w stanie (nie powinien) prowadzić przez ponad 12 godzin bez długiego odczpoczynku. Pomijam juz co zrobić, gdyby nagle wycofał się rozpychający a piot zosał bez nikogo.

Sport uczy wiec odpowedzialności za swoje deklarację i dotrzymuwanie słowa. Dzięki temu każdy z nas, czy Ja, czy Wład, czy Linda, czy ktokolwiek może być pewny, że jeżeli ktoś komuś coś obieca, to słowa dotrzyma. Jeżeli ktoś już coś zadeklarował, to ma dążyć do tego aby za wszelką cenę wywiązać się z danego słowa. Oczywiście pomijam przypadki typu poważny wypadek, czy śmierć w rodzinie. Z drugiej jenak strony, będąc na grudniowym zgrupowaniu musiałem np. przestawiać spotkania online, lub po prostu w niektórych nie uczestniczyć. Wprawdzie pracę zabrałem ze sobą ale zabrałem ją na zgrupowanie. Praca jest ważna, ale zgrupowanie było tu podstawowym celem. Jadąc w takim trybie musiałem zaakceptować to, że kadra może mnie pilnie potrzebować i będę musiał tak sobie ułożyć dzień, aby dochować moich zobowiań wobec niej. Naturalnie w taki sposób aby jednocześnie nie wywracało to mojej pracy i moje trengi były dla współpracowaników i klientów niewidoczne. Jak widać dość skomplikowane zadanie.

Akceptacja tego, że są lepsi od Ciebie

Na początku mojej kariery w pracy jako programista pracowałem w korporacji. Akurat w tym przypadku była to korporacja Niemiecka i to z południa Niemiec. Ogólnie jednak, większość tego typu organizacji biznesowych jest esencją ekstremalnie lewicowego światopoglądu, który propaguje, że wszyscy bez względu na to kim są, co w życiu osiągnęli, jakie mają wykształcenie, osiągnięcia itp. są względem siebie równi. W korporacjach istnieją całe, prężnie działające działy, które nie zajmują się niczym innym jak parytetami kobiet, równouprawnieniem, prawami LGBT, kolorowych itp.

To, że wszyscy są sobie równi jest strasznym kłamstwem. Ludzie mają najwyżej równe szanse, jeżeli urodzili się w podobnych realiach gospodarczych, politycznych i podobnym dostępem do edukacji. To, jak te możliwości wykorzystają ustawia ich w drabince społecznej. Jedeni zostają programistami, inni sportowcami, jeszcze innymi artystami, lekarzami, inżynierami, naukowcami, czy w końcu sprzedawcą w sklepie wielkopowierzchniowym. Można też zostać alkoholikiem. Jednym z tych, którzy każdej niedzieli o 9 rano lgną tłumnie do sklepu osiedlowego zlokalizowanego w moim bloku. Jedni są jeszcze lekko pijani, inni już na kacu. Łączy ich pilna potrzeba spożycia kolejnej porcji alkoholu, byle by tylko sklinować kaca.

Zrównywanie marginesu, do ludzi którzy poświęcili gro swojego życia w dążeniu do celu jest hm…. niefajne.

To nierówności są motorem napedowym tego świata. Gdyby faktycznie wszyscy byli sobie równi, nikt nie widział by potrzeby rozwoju samego siebie i otaczajacego świata.

Jak to przekada się na sport? Sport jest esencją oddzielania najlepszych, od tych dobrych, od tych słabych. Zasady gry w skeletonie są proste. Kto będzie najszybszy. Pierwsze trzy miejsca przypadają trzem najlepszym a ostatni nie dostaje nic, słownie zero. Oczywiście na wynik ma wpływ wiele czynników, sprzęt, pogoda ale głównie jest to efektywność zawodnika. Jego umiejętność jazdy i szybkość na starcie. Warunki lodowe są prawie wszystkie dla wsyzstkich a sprzęt jest kwestią pieniędzy. To tabelka IBSF określa kto jest lepszym skeletonistą i wypieranie tego, próba gwiazdorzenia wbrew wynikom jest słaba.

A jak to się przekłada na mnie osobiście? Mam znowu cytować Nika Kershawa? 😉 😉 Tak, Rafał jest ode mnie lepszy, to fakt. Może być mi przykro, że przez różne czynniki zmarnowałem swoje dzieciństwo, kiedy był czas na rozwój szybkości, siły i wydolności. Muszę zaakceptować to, że w Skeletonie nic w zasadzie nie osiągne. Mogę czerpać z tego sportu przyjemność, spędzać czas z ciekawymi ludźmi, kiedyś przekazywać wiedzę jako trener ale nic wiecej. Jest to jeden z elementów, których ucze się na każdym obozie. Poznawania i akceptacji własnych ograniczeń.

Programiści. Hmmmm. Będąc w korporacji, do pewnego momentu byłem przeciw i buntowałem sie przeciwko zapisowm w Umowie o Pracę zakazującym mi rozmawianie o moich zarobkach. Zmiana w moim myśleniu nastapiła, kiedy zauważyłem wewnątrz korporacyjne gierki i do tego czystą zawiść >> a dlaczego oni (on) tyle zarabia <<. Było wiele osób, włącznie z innymi programistami, którzy nie rozumieli tego, że pewni inżynierowie są lepszymi fachowcami od innych. Jedyną metodą gratyfikacji takich osób są więsze zarobki, co nie?

Akceptacja tego, że większość twoich porażek to wyłącznie Twoją wina

Każdy, kto czyta na bieżąco tego bloga zna moją historię i tzw. >> karierę << w sportach ślizgowych. Nie bez powodu opasałem stwierdzenie kariera w niemieckie nawiasy drukarskie. To nie jest żadna kariera. Oczywiście to, co działo się w sezonie 2021/22 było poza moim wpływem. To akurat nie było moją winą, że wyszło jak wyszło i tamten sezon można wyrzucić do kosza. Mam tu raczej na myśli skalę mikro, czyli konkrete wyniki w ślizgach, kiedy już uda się przyjechać na obóz.

I znowu. Skeleton ma to do siebie, że większość rzeczy losowych została tu wyeliminowane. O ile tor jest zadaszony i nie pada, to warunki meteo nie mają tu żadnego wpływu. Oczywiście warunki lodowe są różne. Raz tor jest szybszy, raz wolniejzy ale w skali godziny – dwóch zmienność nie ma znaczenia a skeletonista powinien mieć takie umiejętności aby poradzić sobie w każdych.

Jeżeli wywracam się na wirażu numer 15, to znaczy że coś zrobiłem źle. Nie dlatego, że lód był krzywy (na torze w Siguldzie jest najlepszy na świecie) albo płozy były krzywe. To ja popełniłem błąd i muszę z pomocą trenera odszukać przyczynę tego błędu, oraz ją naprawić. Ta stałość warunków ma też swoją zaletę. Można próbować, próbować i jezcze raz próbować, cały czas w tych samych warunkach.

Sport stoi w kontrze do naturalnego dla każdego człowieka szukania winy w innych ludziach. Jest to łatwa psychologiczna spychologia, pomagająca odrzucić od siebie fakt, że to nie ja jestem winny sytuacji w której się znalazłem. Tragiczna w skutkach konluzja, intensywnie eksploatowana przez obecny rząd PiS, pozwalająca budująca podziały My <-> Oni. Wszyscy są winni. LGBT jest winne, Tusk jest winny, przede wzystkim winni są Niemcy. Oczywiście. Będąc w tym sporcie od kilku lat ja również mam bardzo wiele uwag do Niemieckiej polityki, Niemieckiej gospodarki, Niemieckiej fałszywej ekologi i wielu wielu rzeczy (oczywiście sportu również). Ważnym jest jednak aby swoją krytykę opierać o swoje bezpośrednie doświadczenia i umieć je uargumentować, a nie brednie wyssane z radia czy telewizji

Trzymanie ego na wodzy

Bardzo popularnym problemem z programistami jest coś, co ja bym nazwał wybujałym ego roszczeniowego gówniarza. Jest to szerokie spektrum zachowań o różnej, nazwałbym to „upierdliwości”. Częstym problemem jest brak akceptacji tych samych, poprawnych rozwiązań danego problemu. Przegląd kodu, recencja, ciągnie się w nieskończoność do momentu, aż wynikowy kod programu będzie dokładnie taki, jak zaplanował sobie recenzent. Nie jest tu istotne, ze czas goni, a to co mamy teraz jest funkcjonalnie identycznie a wydajnościowo różnica jest nieistotna. Tak ma być, bo ja jestem wielki programista. Takich zachowań oczywiście również doswiadczałem przed ostatnią zmianą firmy, co gorsza podczas pracy nad kodem od którego bolały oczy (więcej o tym później)

Patrząc z szeszego spektrum problem jest dość poważny. Przepychanki przy przeglądach kodu, to tylko folklor. Problemy komunikacyjne i interpersonalne wynikają też z postepującej rozczeniowości społeczeństwa, połączonej z dużymi pieniędzmi. Umówmy się, bieda programistów nie bodzie. Jeżeli ktoś ma trochę wiedzy i umiejętności oraz dużo szczęścia, to już w wieku przed 30 może uzyskiwać zarobki 10 tysiecy złotych albo wyższe. Bez względu czy mowa tu o Umowie o Pracę, czy kontrakcie B2B, to jak na ten wiek jest to bardzo duża suma.. Rząd wielkości większa niż to, czego można się spodziewać w innych branżach. Problemem jest jednak to, że pieniądze potrafią naprawdę wywrócić w głowie i nie jest to odkrywcze stwierdzenie. Takim roszczeniowym gówniarzom może się wydawać, że ich praca jest bardzo odpowiedzialna, trudna, potrzebna, innowacyjna, odkrywcza i w ogóle nagroda nobla.

I tu mała ciekawostka z życia wzięta, nawiązująca do tego oraz pierwszego punktu (czyli recenzji / review kodu). Miewałem projekty, w którym kod był zmaterializowaną formą programistycznej gehenny, łamiąca wiele przyjętych standardów na raz. Można pominąć pliki źródłowe mające kilkanaście tysięcy linii kodu, funkcję mające kilka tysięcy linii kodu sztuka, early-return wciepane tu i ówdzie, czy w końcu używanie jednej zmiennej lokalnej do kilku różnych rzeczy, w zależności od miejsca w funkcji. Gwoździem programu było komentarze pisane w języku polskim (!!) i to z użyciem polskich ogonków (!!!!!!). Grand prix wygrywało jednak zapisanie pliku z kilkoma kodowaniami polskich znaków na raz. Wewnętrz jednego pliku część komentarzy było zapisana w Windows-1250, część w ISO-8859-2 a część Unicode/UTF-8. Oczywiście recenzent, gorliwy katolik kategorycznie odmawiał jakiejkolwiek recenzji, gdy tylko widział, że 'kodowanie jest rozjechane'. Nie ważne jak bardzo zależy mi na czasie, on w końcu sam mówił, że chce być złośliwy. Mi zaś pozostawało odpalenie VIM bądź Nano i ręczne nanoszenie moich zmian na pliki, bo jedynie te edytory potrafiły kompletnie zignorować formatowanie i zostawić te potworki w spokoju.

Gdyby ktoś był zainteresowany jak wyglądała ergonomia takiej pracy, to wygląda tak jak niżej. VIM (VI Modified) będący lekko zmienioną wersją oryginalnego edytora VI, jednego z pierwszych edytorów tekstu dla terminali graficznych w ogóle. Stworzonego w 1976 roku w AT&T Bell Labs. Wtedy luksusem i tak było posiadanie terminala w postaci monitora i klawiatury a nie tylko dalekopisu. Młodzież niech sobie sprawdzi co to jest dalekopis i do czego służy. 
Interfejs edytory tekstu VIM podczas pracy nad plikiem. Oczywiście intefejs edytora to ten czarny ekran w środku okna. Widoczne menu, to tylko opcje samego okna terminala (tekstowej konsoli systemu) a nie tego, co jest w tym terminalu uruchomione.
Jaki morał z tej smutnej historii o edytorach tekstu? Ano taki, że co z tego, ze facet może i był dobry - tego mu nie odmówię, bo swoje doświadczenie miał. Jednakże jego parszywy, katolicki charakter, brak poszanowania innych, akceptacji innych rozwiązań oraz ogólnie tego, że ktoś inny może coś zrobić lepiej skłonił mnie ostatecznie do zmiany firmy. A, że docelowo bardzo dobrze na tym wyszedłem, to inna sprawa :) 

Otóż panie dziejki NIE! Trudna może i jest ale na pewno nie odpowiedzialna, czy innowacyjna. Obecnie mało który projekt NIE jest sklejeniem kilku gotowych bibliotek w coś, co działa w podobny sposób do reszty, jest tylko dostosowane do konkretnych potrzeb biznesowych. Portale, czy też aplikację WWW są tego koronnym przykłądem. Na frotendzie ten sam React, czy jak się ta cholera nazywa. Na backendzie ten sam Node.JS albo Python i te same web serwisy standardu REST, tylko wymieniające inne dane. Gdzie tu innowacyjność? Bo ja jej nie widze.

Praca programisty nie jest też w żaden sposób odpowiedzialna, bo w 99% przypadków nie zależy od niej niczyje ani niczego bezpieczeństwo. I tak system może się przewrócić w piątek wieczór. Ale nawet jeżeli to co. Stanie się coś? Klient pokrzyczy, pokrzyczy i się to w końcu jakoś naprawi.

Nie naprawi się jak dyspozytor toru / dyżurny ruchu puści zielone światło zawodnikowi, podczas gdy w torze będzie leżało coś, bądź ktoś. Vide systuacja z Mateuszem Sochowiczem na torze w Chinach. Błąd tej osoby może zakończyć się bardzo szybko, bardzo źle. Poważnym wypadkiem, obrażeniami ciała a nawet czyjąś śmiercią. To jak frontasie, dalej wasza praca jest taka odpowiedzialna?

A propos Chin i Mateusza Sochowicza

Rozdział IV: Nie będzie niczego

Na koniec końców, po co ja się w ogóle tak pruje. Otóż żyjemy obecnie w dziwnych czasach. Dziwnych w bardzo złym tego słowa znaczeniu, również jeżeli chodzi o sport. Kadencja obecnego prezydenta USA, Joe Bidena zaczęła się od ukazu, który miał dopusczać do rywalizacji w konkurencjach kobiet osoby trans męszczyzna -> kobieta.

https://www.sport.pl/sport/7,83709,26746584,biden-rozpoczal-nowa-ere-kobiecego-sportu-wszystkie-rekordy.html

Oczywiście natychmiast podniosło się głośne larum. Wyglądało to nawet trochę zabawnie, gdyż hydra zaczęła podgryzać samą siebie. Szybko znalazły się równie ekstremalnie lewicowe organizacje femistyczne, które głośno płakały o krzywdzeniu prawidzwych kobiet, które mają przecież zupłenie inną fizjologię, niż transy. Transy zaczęły głośno krzyczeń i wyzywać od transfobów, homofobów, prawicowych ekstremistów i taka naprarzanka trwała w kuluarach dość długo.

Specyfiką neoliberalnego, lewicowego ekstremizmu jest krzyk, wyzwiska i nazwanie trans/homo/gender fobem każdego, kto ośmieli się mieć inne zdanie. Sport jest naturalnym wrogiem takiej neoliberlanej lewicy. Dlaczego?

To proste. Sport pokazuje od samego początku, do samego końca jak wielką mrzonką są te hasła, w zasadzie nie różniące się za wiele od typowo marksistowskich haseł komunistów, jedynie ubranych w inną otoczkę. Operacja zmiany płci to jedynie seria mocnych terapii hormonalnych i operację plastyczne mające za cel dopasowanie jako tako wyglądu zewnętrznego. Pomijam już to, że taka terapia hormonalna jest na pierwszym miejscu każdej, szanującej się listy terapii zakazanych w sporcie. Problemem lewicy jest to, że budowa ludzkiego ciała warunkowana kodem DNA. Kod DNA jest zaś pamięcią PROM, która raz zaprogramowana w momencie zapłodnienia nie może już ulec zmianie. Taki trans będzie miał zawsze wydajność mężczyzną, ponieważ on w dalszym ciagu fizycznie jest mężczyzną. Jest tylko lekko zmodyfikowany do miejsca, w którym może mu się wydawać, że jest jednak inaczej.

Sport jednak to wszystko odkrywa. W sporcie liczy się rezultat a nie to czy, ktoś maluje paznokcie, czy nie. Sport dzieli na lepszych i gorszych. Lepszych nagradza, gorszych odparawia z niczym. To nie jest w smak neoliberalnej ideologii, w której rzekomo każdy ma być równy. Problemem każdego ekstremizmu jest jednak to samo. To są fasadowe hasła, za którymi dzieje się jak zwykle. Komuniści rzadko kiedy byli fanatycznymi wyznawcami swojej chorej ideologii. Komunizm był tylko narzędziem do trzymania obywateli za pysk i dorabiania się ich kosztem. Tak jest i teraz.

Podczas gdy, młoda, upośledzona umysłowo gówniara drze się do mikrofonu >> HOW DARE YOU!!!!! << jej rodzice, mocodawcy oraz audytorium przylatuje sobie na ten spęd prywatnymi odrzutowcami. Komunizm zmienia oblicza ale w dalszym ciągu jest komunizmem. Metodą zniewalania ludzi i ekstremalnych podziałów społecznych na bogatych oligarchów i resztę żyjącą w skrajnej nędzy. Teraz metodą wprowadzania tego komunizmu jest ekologia. A sporty ślizgowe? A kto by się przejmował jakąś niedużą grupką, która nic nie znaczy. Zresztą przecież sporty ślizgowe nie są ekologiczne. Instalacja mrożąca pobiera 2MW i ma zbyt duży ślad węglowy, trzeba tego natychmiast zakazać!

You may also like...